Sfotografować to, co rzeka zabiera z brzegu i niesie nurtem
Poetyckie pejzaże Jacka Marczewskiego prezentowane są na wystawach w miastach nad Wisłą. Z fotografem rozmawiamy o pracy nad cyklem „Ikonary” i miłości do dzikiej rzeki, która zmienia pnie drzew w bajkowe stwory.
Iwona Ławecka-Marczewska: Jesteś fotoreporterem. Reportaż, zdjęcia z wydarzeń, fotografia uliczna, portret – z tego jesteś znany. A zrobiłeś cykl poetyckich pejzaży, wysmakowanych czarno-białych obrazów natury. Jak do tego doszło?
Jacek Marczewski: Miałem różne pomysły na siebie, włącznie z tym, że będę robił perfekcyjne, wypieszczone fotograficzne obrazy, ale pociągnęła mnie ulica, zafascynował fotoreportaż i tak już trwa to ponad trzy dekady. Fotografia uliczna jest szybka, trochę „brudna”. Oglądając zdjęcia o wysmakowanej kolorystyce, tonacji, pięknie skomponowane martwe natury, gdzieś w głębi marzyłem o tym, żeby kiedyś coś takiego zrobić.
Jak zrodził się pomysł cyklu „Ikonary”?
Nie tylko fotografuję, ale też pływam. Kocham wodę, jest moim żywiołem. Wychowałem się nad wodą. Urodziłem się w Szczecinie; tu w Warszawie mieszkam nad Wisłą. Żeglowałem jachtami po morzach, teraz pływam po Wiśle własną łodzią drewnianą. Woda jest dla mnie odskocznią od tego, co robię na co dzień, od stresu, codziennej gonitwy. 11 lat temu dostrzegłem Wisłę, jej walory, i postanowiłem po niej pływać. Jest tuż pod ręką, mogę na niej być niemal codziennie, bo mam nielimitowany czas pracy. Zacząłem pływać po Wiśle i uczyć się rzeki. Oczywiście spotykałem wcześniej te obiekty, które sfotografowałem w ramach cyklu „Ikonary”. Zawsze jednak do wystających z wody pni, sterczących konarów (na Wiśle nazywamy je wilkami) wyrzuconych na brzeg drzew podchodziłem jak do przeszkody, były też źródłem opału na ognisko. Nie dostrzegałem w nich piękna.
Kiedy przyszło olśnienie?
Któregoś dnia, zupełnie przypadkiem, potknąłem się o własny pomysł. Potknąłem się o coś, co było piękne, niesamowite.
To jedynie metafora, czy potknąłeś się faktycznie?
Któregoś dnia, płynąc rzeką, nagle zobaczyłem piękne drzewo, które wbiło się w piasek, było omyte falami. Wszedłem w środek tego drzewa, bo było płytko, i zrobiłem kilka zdjęć. Spojrzałem na nie raz, drugi i pomyślałem, że to jest chyba pomysł – sfotografować to, co rzeka przez tysiąclecia zabiera z brzegu i niesie nurtem. Zastanawiałem się, jak to zrobić. Wiedziałem, że to musi być technicznie dopracowane.
Czy aparat, którym robisz zdjęcia reporterskie sprostałby temu zadaniu?
Byłem przekonany, że fotografie muszą być perfekcyjne, wysmakowane, z dużą rozpiętością tonalną. Pierwotnie myślałem, by zrobić je starym radzieckim aparatem Horyzont, ale po kilkudziesięciu próbach stwierdziłem, że to bez sensu. Chciałem, by zdjęcia były horyzontalne, wąskie i długie, jak horyzont nad wodą.
Wiedziałem, że Fujifilm ma świetne aparaty z funkcją panoramiczną. Opowiedziałem o projekcie i firma Fujifilm Polska została jego partnerem.
Jaki model aparatu wybrałeś?
Fujifilm GFX 50S II. Jest średnim formatem cyfrowym. Można nim robić olbrzymie pliki. Ma niesamowitą rozpiętość tonalną – przy jaskrawym słońcu widać wszystkie szczegóły w świetle, jak i wszystkie szczegóły w cieniu. Gdy zaczynałem fotografować, używałem materiałów czarno-białych. Widząc przez wizjer kolor, w mózgu przerabiałem go na czarno-biel i widziałem w wyobraźni obraz w czerni i bieli. Od kiedy zacząłem fotografować w kolorze, ta umiejętność gdzieś mi umknęła, a w aparacie GFX 50S II mogą sobie nastawić funkcję czarno-białą i widzę przez wizjer czarno-białe zdjęcie, czarno-biały świat.
Firma Fujifilm Polska udostępniła mi sprzęt na potrzeby projektu. Dostałem pierwszy obiektyw, niedługo potem drugi, szeroki zoom i ruszyłem na łowy, czyli poszedłem nad Wisłę w poszukiwaniu obiektów.
Gdzie ich szukałeś: na brzegu, wyspach, plażach?
One są wszędzie – wyniesione na plażę przy wysokiej wodzie zostają tam, czasami tkwią w nurcie rzeki – potrafią tak tkwić setki lat. Mając już wyobrażenie tego, co chcę zrobić, przypominałem sobie obiekty, które stały w nurcie rzeki albo na plażach i do nich wędrowałem. Na początku miałem pomysł, by fotografować po prostu drzewa, a nie drzewa, które są ogołocone z gałęzi, liści, wypalone słońcem, wymyte piaskiem i wodą. Wędrując po nadwiślańskich plażach w poszukiwaniu obiektów, zacząłem odnajdywać na swojej drodze przedziwne stwory, rzeźby które stworzyła natura.
I to był przełomowy moment dla całego projektu?
Zmieniłem zupełnie kierunek. Zrezygnowałem z fotografowania drzew jako takich i zacząłem dopatrywać się tego, co przedstawiają te naturalne rzeźby. Obchodziłem każdy pień, szukałem szczegółów, odnajdowałem w tych pniach różne postaci.
Jakie?
Każdy będzie mógł sam odpowiedzieć sobie na to pytanie, oglądając zdjęcia na wystawie. Dla mnie są tam: dzik, smok, dinozaur, mrówkojad, żyrafa. Dostrzegłem w tych pniach podobieństwo do zwierząt, do bajkowych stworów.
Pracowałeś nad tym cyklem w latach 2022–2023.
Zacząłem we wrześniu 2022 r., a skończyłem w sierpniu 2023 r.
Na wystawie znalazło się 27 fotografii. Jak obszerny jest cały materiał, który zrobiłeś?
Musiałem kupić dwa duże dyski, żeby pomieścić te fotografie. Zdjęć jest około 150, każde w kilku wersjach.
Komponując zestaw na wystawę, zestawiałeś je w pewne sekwencje, w pary. Jak budowałeś tę narrację?
Po wybraniu kilkudziesięciu zdjęć, rozłożyłem wydruki na stole i starałem się je tak zestawiać, żeby fotografie ze sobą korespondowały, by jedno zdjęcie z drugim wchodziło w relację, jeden przedstawiony stwór z drugim prowadził dialog. Jest to najprostszy sposób ułożenia kilkudziesięciu fotografii. Chodziło mi o to, żeby zdjęcia łączyły się ze sobą i poprzednie przekazywało kolejnemu siłę obrazu.
Fotografia dwudziesta siódma jest szczególna, inna niż pozostałe.
Nie uwolniłem się od „reporterki”, którą zajmowałem całe życie. Wyszedł ze mnie jednak fotoreporter. Historia jest dość niesamowita. Pracując nad tym projektem, musiałem czasem prosić kolegów o pomoc. Paweł Porwit woził mnie swoją łódką, żebym mógł zrobić zdjęcia obiektom, które stoją w nurcie rzeki. Trzeba było do nich podpłynąć w odpowiednim momencie, ustawić się pod właściwym kątem i dopiero fotografować. Gdy wracaliśmy z jednego z takich rejsów, przypomniałem sobie, że na plaży Wilanówka jest olbrzymi pień drzewa. Tkwi tam, jak podejrzewam, ze 400 lat. Gdy woda jest wysoka, zalewa go, przy niskiej wodzie jest widoczny. Poprosiłem Pawła, żeby podpłynął do plaży. Siedziałem tyłem do kierunku jazdy i nie widziałem, co się na niej dzieje. Słyszę od kolegi, że na tym drzewie siedzi jakiś facet. Myślę, trudno, najwyżej poproszę, żeby zszedł. Dobiliśmy do brzegu, wyskoczyłem z łódki, podniosłem oczy i zobaczyłem coś absolutnie zjawiskowego i niesamowitego. Na szczycie pnia, który ma mniej więcej półtora metra średnicy, jak w gnieździe, siedzi mężczyzna około 70-letni, z długą siwą brodą, długimi siwymi włosami i nagim torsem. Na szyi ma wielkie białe korale, na nadgarstkach bransoletki. Wygląda jak stwórca. Siedzi na tym pniu jak bóg. Zachłysnąłem się tym widokiem. Podszedłem do niego i zapytałem: czy mogę panu zrobić zdjęcie. On na to: oczywiście, ale powiedz, jak masz na imię. Mówię: Jacek. Od niego słyszę: a ja nazywam się Pinky, bo uwielbiam zespół Pink Floyd. Okazało się, że Pinky jest warszawskim freakiem, starym hippisem, który, co ładnie wpisało się w całą historię, przez wiele lat był modelem i pozował studentom Wydziału Rzeźby warszawskiej ASP, gdzie obecnie studiuje moja córka. Różne wątki niespodziewanie splotły się. Zrobiłem mu zdjęcie i uznałem, że to jest duch Ikonarów, bóg wszystkich stworów, które wędrują Wisłą.
Czy obiekty, jak pień na którym siedział Pinky, są, a potem znikają?
Nie wszystkie osiadają na piaskach i tkwią tam przez dziesiątki lat. Niektóre ze stworów, które fotografowałem zniknęły. Po tygodniu wracałem do jakiegoś obiektu, myśląc, że sfotografuję go o innej porze dnia, przy innym świetle, a jego już nie było. Zastawałem tylko wodę i piasek. Stwór-obiekt został porwany przez rzekę i wyniesiony dalej. Podejrzewam, że już nikt nigdy go nie zobaczy. Zostanie wyniesiony do Bałtyku albo, nasiąknięty wodą, zatonie. Te rzeźby są ulotne. I to dotyczy nie tylko małych obiektów, ale też olbrzymich, które ważą po 500-700 kilo. One także są porywane przez wodę.
Wróćmy jeszcze do twojego pierwotnego założenia, że na zdjęciach z cyklu „Ikonary” nie będzie ludzi? Dlaczego ostatecznie od niego odstąpiłeś?
Założyłem sobie, że będą to pejzaże, bez ludzi i i trzymałem się tego rygorystycznie, ale nie mogłem odpuścić zdjęcia Pinky’ego. On wpisał się w opowieść. Był dla mnie panem i władcą stworzeń, które wcześniej sfotografowałem. Stwierdziłem, że będzie to jedyne zdjęcie z człowiekiem, jedyne trochę reporterskie. Niczego nie inscenizuję w zdjęciach, są naturalne, utrwalam obraz, który widzę. Po prostu zobaczyłem faceta, który wyciąga dłoń, sfotografowałem to i włączyłem do cyklu. Być może już nigdy nie byłbym świadkiem podobnej sytuacji, tak jak już nigdy nie zobaczę wielu ze sfotografowanych przeze mnie Ikonarów. Parę miesięcy po zakończeniu projektu, gdy firma Fujifilm Polska kręciła o mnie film dokumentalny szukałem tych obiektów i nie znajdowałem. Być może za jakiś czas, przy niskim stanie wody w rzece, znowu się pojawią.
Miejsce, w którym wystawa będzie eksponowana, wiślane bulwary, jest najlepszym z możliwych, bo gdzie byłoby stworom z rzeki lepiej niż na jej brzegu.
Oczywiście można byłoby pokazać wystawę w galerii, we wnętrzu, natomiast ja już od dawna wyznaję zasadę, że strefa publiczna jest najlepszym miejscem wystawienniczym, ponieważ tam trafia najwięcej ludzi, często przypadkowych. Do galerii wchodzi mało osób, najwięcej ogląda wystawy podczas wernisażu i jest to zazwyczaj kilkudziesięciu znajomych. A na bulwarach wiślanych są tłumy ludzi spacerujących, jeżdżących na rowerach, wędrujących wzdłuż Wisły w tę i z powrotem. Mogą zainteresować się obrazami, być może pomyślą, że fajnie byłoby mieć taki pejzaż w domu.
Te obrazy są niesłychanie ekspresyjne. Będą pokazywane w powiększeniach, których dłuższy bok ma około 120 cm, ale da się zrobić znacznie większe. Można u mnie zamówić odbitkę. Oglądane przez lata nie znudzą się, a mogą być naprawdę niesamowitym elementem dekoracyjnym w mieszkaniu – w salonie lub powieszone nad łóżkiem w sypialni.
Gdzie zrobiłeś te zdjęcia? Większość chyba w okolicach Warszawy?
Większość powstała w okolicach Warszawy, bo tu miałem najbliżej, ale nie tylko dlatego. Szeroka, rozlana Wisła tutaj właśnie ściąga najwięcej obiektów, które fotografowałem. Przepłynąłem całą Wisłę. Mniej więcej od Krakowa do Sandomierza rzadko spotyka się drzewa wyniesione przez nurt. Od Sandomierza do Warszawy zaczynają się pokazywać. Najwięcej jest ich od Kozienic do Płocka, chociaż ze dwa, trzy Ikonary znalazłem na odcinku między Bydgoszczą a Tczewem. Tak się składa, że Wisłę od Sandomierza do Płocka – tam najszerzej się rozlewa, jest najbardziej zdziczała, ma szereg odnóg, kanałów, wysp – kocham najbardziej.
Wystawa „Ikonary”
Wystawa „Ikonary”, o której piszemy również w artykule „Jacek Marczewski spotkał nad Wisłą ducha Ikonarów” eksponowana była od 6 czerwca 2024 r. do 5 sierpnia 2024 r. na Bulwarze gen. George’a Smitha Pattona w Warszawie. W sierpniu 2024 r. wystawa prezentowana będzie w nadwiślańskich miastach w ramach Festiwalu Wisły: 11 sierpnia we Włocławku, 14-15 sierpnia w Toruniu, 17 sierpnia w Bydgoszczy. W tych dniach Jacek Marczewski poprowadzi warsztaty fotograficzne dla festiwalowej publiczności.
Kuratorka wystawy: Iwona Ławecka-Marczewska
Partnerzy: Fujifilm Polska, ZAiKS, Zarząd Zieleni m.st. Warszawy, Dzielnica Wisła, Festiwal Wisły, Szkutnia po Godzinach
Patroni medialni: wyborcza.pl, designdoc.pl
Autor otrzymał stypendium z Funduszu Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS.