Bronisław Krzysztof: zrobiłem w życiu tyle, na ile mnie było stać
Rzeźbiarz Bronisław Krzysztof w rozmowie o pracach prezentowanych na wystawie w POP UP galerii 101 Projekt w Fabryce Norblina w Warszawie i multidyscyplinarnym charakterze jego twórczości.
Iwona Ławecka-Marczewska: Tytuł wystawy KRZYSZTOF.ART.PL intryguje. Dlaczego nie nazwał jej pan opisowo? Co niesie ten przekaz?
Bronisław Krzysztof: To ukłon w stronę współczesności. Dziś trudno się obyć bez laptopów, telefonów komórkowych. Tytuł domena jest odpowiedzią na XXI wiek. Wcześniej nazywałem wystawy np. „Jeźdźcy na wzgórzu”, „Dotyk światła”, „Krzysztof x 3”, gdy miałem we Wrocławiu trzeci raz wystawę w tym samym muzeum. Tym razem poszedłem w inną stronę, ponieważ żyjemy w dobie Internetu. Muszę nadążać za zmianami, tworząc dla swoich rzeźb odpowiednią oprawę, ale moja twórczość pozostaje indywidualna. Iwona Ławecka-Marczewska: W centrum pana zainteresowania jest człowiek, jego ciało. W prezentowanych rzeźbach są wyraźne odniesienia do kultury antycznej.
Bronisław Krzysztof: Człowiek, jego proporcje, to jest baza. Ale trzeba wiedzieć, że żadna z tych postaci, gdyby została ożywiona, nie mogłaby zrobić kroku. To iluzja figury, kompozycje, które wykorzystuję do uzyskania plastycznych efektów, określonego odbioru i przede wszystkim do łączenia różnych światów, bo często elementy rzeźb są mobilne. Uruchamiam wnętrze, światło wewnątrz rzeźby, która zawsze do czegoś się odnosi, jest czytelna w pewnej kulturze. Wywodzimy się z kultury antycznej i zawsze będzie jakaś oś, główna konstrukcja w naszym myśleniu, która będzie się do niej odwoływać. U mnie znajduje to wyraz we fragmentach ludzkiego ciała, czy też zdeformowanych, nieproporcjonalnych postaciach, zawsze jednak podporządkowanych głównemu celowi artystycznemu.
Iwona Ławecka-Marczewska: Jaki to cel?
Bronisław Krzysztof: Po prostu – gdy mam pomysł, robię wszystko, żeby go zrealizować. Nie uważam, że jest dobrze, gdy artysta na każdą ideę, która mu przyjdzie do głowy, odpowiada rzeźbą tego samego rodzaju i później się mówi, że ma styl. Styl bywa manierą. Owszem ułatwia to sprzedaż, zwiększa rozpoznawalność, ale moim zdaniem trzeba każdą rzeźbę traktować indywidualnie. Jeżeli mam pomysł, to dostosowuję do niego środki artystyczne. Nie trzymam się określonych rozwiązań, proporcji, czy wielkości. Każda rzeźba jest kompletnie innym światem, co zapewnia rozwój. Gdyby prześledzić moją twórczość trzydzieści kilka lat temu i obecną, to jest niebo i ziemia w podejściu do rzeźby. Można nie skojarzyć moich pierwszych prac z ostatnimi. Na tej wystawie są przykłady różnych światów, tego co robiłem, powiedzmy, 10 lat temu, w ubiegłym roku i dwa, trzy lata temu.
Iwona Ławecka-Marczewska: Jest pan autorem około 160 rzeźb. Czy to dla pana dużo, czy mało?
Bronisław Krzysztof: W dzisiejszych warunkach, gdy koszty realizacji są szalenie wysokie, mogę powiedzieć tak: „Zrobiłem w życiu tyle, na ile mnie było stać”. Mimo że pracowałem dla klientów z całego świata i często były to wielkie nazwiska, nigdy nie miałem sponsora, mecenasa, który by mi dał złotówkę, jednego centa, czy euro. Nigdy nie dostałem niczego za darmo. Sto sześćdziesiąt to liczba umowna, bo nie pamiętam, ile naprawdę ich zrobiłem. Tyle mogę udokumentować, bo trzeba pamiętać, że w czasach kiedy zaczynałem, klisza fotograficzna nie leżała w każdym sklepie. Nie zawsze była możliwość zrobienia zdjęć. Często wykonywałem prace, które zostawały sprzedane i nie pozostawał po nich ślad. Załóżmy, że było ich 160. To bardzo dużo, zwłaszcza, że zawarłem w nich potężny ładunek emocjonalny. Stanowią interpretację czasu, nastroju, atmosfery, w której powstawały. No i, przede wszystkim, te rzeźby są wyrazem różnych pomysłów, a nie powieleniem jednego. Każdy z nich rodzi nową formę. Trzeba wykonać wysiłek, bo to jest duży wysiłek, żeby zrobić coś nowego. Istnieje oczywiście ryzyko, że popełni się błędy. Błędy niewątpliwie u mnie też występowały, ale były błędami, które coś budowały. Rzeźby zawsze były dobre, tylko nie zawsze udawało mi się osiągnąć to, co chciałem, dlatego tworzyłem cykle. Oczywiście nie są to cykle, które mają po 20 rzeźb, tylko maksymalnie kilka. Gdy uznałem, że znalazłem artystyczny wyraz dla danego pomysłu, zamykałem cykl.
Iwona Ławecka-Marczewska: Zdarza się, że jest pan kuratorem wystaw innych artystów. Jak odnajduje się pan w tej roli?
Bronisław Krzysztof: Nie mam żadnych problemów ani artystycznych ani organizacyjnych. Jeżeli mam okazję być kuratorem wystawy, a robiłem to parę razy, staram się, żeby wszyscy uczestnicy chcieli później jeszcze raz ze mną pracować, albo by na przykład ponownie zwrócili się do mnie z prośbą o poprowadzenie sympozjum rzeźbiarskiego. Traktuję to szalenie poważnie. Ale nie trzymam nigdy artysty krótko, tak jak współcześni kuratorzy, którzy są bogami i decydują, co artysta ma zrobić, co ma wystawić, jakim tematem się zająć. Zawsze tak organizuję wystawę, tak dobieram artystów, żeby artystyczny przekaz był na wysokim poziomie, a idea czytelna, ale artysta musi mieć wolną rękę. Dawniej, jeszcze 40 lat temu, to marszandzi pilnowali tego, by artysta, jeżeli z jakiegoś powodu osiągnął sukces, dalej tak samo rzeźbił, czy malował – bo tego chcą klienci. Dzisiaj jest to nagminne u kuratorów. Dewastują po prostu artystów od A do Z. Wytyczają drogę, którą mają iść, organizują wystawy, publikacje w prasie, wszystko, ale uważam, że zamykają możliwości artyście. Czasy kiedy twórca był pseudowolny – bo wolny nigdy nie był, zawsze był od czegoś uzależniony – minęły bezpowrotnie. Dzisiaj jest sztuka kuratorska, tak ją nazywam. Ma ramy, porządek ekspozycyjny. Jeżeli pójdzie pani na wystawę sztuki, tak zwanej współczesnej, to tam wszystko jest pod sznurek. Pójdzie pani na kolejną i jest ona kopią poprzedniej, i tak dalej, i tak dalej. Nie ma ryzyka, wszystko jest uporządkowane. Uważam, że artysta powinien ponosić ryzyko i popełniać błędy, bo to jest naturalne i konieczne, żeby coś wymyślić. Nie może być tak, że zrobię rzeźbę i będę do końca życia z niej zadowolony. Gdyby to była dobra rzeźba, wtedy właśnie można byłoby mówić o sztuce kuratorskiej. Powielałbym schematy i myślenie. I adresowałbym swoją sztukę tylko do określonej warstwy ludzi. Niech pani zauważy, jak często wystawy współczesne są adresowane ściśle do pewnej grupy odbiorców. Nie angażują przeciętnego człowieka. Dzisiejsza sytuacja, gdy tu stoimy na wystawie, rozmawiamy, i przychodzą osoby po prostu z ulicy, oglądają rzeźby, robią zdjęcia, jest wyjątkowa. Z reguły po wernisażu wystawa współczesna umiera.
Iwona Ławecka-Marczewska: W przypadku tej wystawy tak nie jest, również dlatego, że jest w dobrym miejscu. Fabrykę Norblina chętnie odwiedzają osoby zainteresowane architekturą, kulturą, sztuką, designem.
Bronisław Krzysztof: Ja też podobno jestem designerem.
Iwona Ławecka-Marczewska: Oczywiście miałam pana zapytać o projekty mebli i przedmiotów artystycznych. Ubiegł mnie pan. Czy został pan designerem, bo pojawił się klient, czy była to własna potrzeba?
Bronisław Krzysztof: Stara zasada – żeby pewne rzeczy powstały, musisz być w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Odebrałem wykształcenie akademickie, na studiach mówiono nam, że rzeźbiarz nie powinien się zajmować niczym innym niż rzeźbieniem. Wręcz jest to zabronione. Gdy byłem w Paryżu u klienta, przyszli do niego bardzo znani artyści francuscy, którzy mieli zrobić stół do jego apartamentu. Przyjechałem tam miesiąc później i ci artyści przywieźli mebel. Właściciel, bardzo znana postać, nie zaakceptował tej pracy. Gdy wielcy artyści wyszli, a ceny ich prac naprawdę sięgają milionów euro, zapytał, czy może nie zrobiłbym tego stołu. Oczywiście się oburzyłem. Jak rzeźbiarzowi można coś takiego proponować? Jakieś meble? No, ale oni na Zachodzie mają dobre argumenty, których nie byłem w stanie zbić. Przypomniano, że Warhol i Dali, podejmowali się takich zleceń. Nie miałem kontrargumentów. Pomyślałem tylko, że muszę wymyślić coś, co jest kompletnie niepodobne do przedmiotów dostępnych na rynku, czego nie da się skopiować. Wymyśliłem rzecz arcytrudną technicznie i bardzo drogą – połączenie lanego kryształu z brązem. I to był hit. Tego typu meble zrobiłem do wielu kolekcji prywatnych, dla wielkich nazwisk. Sprzedawałem je do czasu, aż rozwalono w Polsce fabrykę, w której mogłem realizować elementy z kryształu. Zastąpiłem go potem normalnym szkłem, ale efekt nie był już taki, jakiego oczekiwałem. Decyzja, aby robić meble z lanego kryształu i brązu była bardzo dobra, bo jeden z nich jest w zbiorach Museum of Contemporary Art (Andros) fundacji Basil and Elise Goulandris Foundation. Nie wykonywałem tych przedmiotów dużo ze względu na technologię. Były to zawsze unikatowe prace dla pojedynczych klientów. Jeden z moich mebli kilkanaście lat temu, po śmierci właściciela, trafił na aukcję Sotheby’s. Nieduży stolik został sprzedany za 92 tysiące euro. Robiłem też kandelabry, tace, wszystko na bazie brązu i kryształu, a później szkła. Ostatnio wykonałem nietypowe kandelabry dla firmy Sisley.
Iwona Ławecka-Marczewska: Pana współpraca z firmą Sisley trwa od 25 lat. Jak się zaczęła?
Bronisław Krzysztof: Kolejny przypadek. Dwie historie w jednej. Na przełomie lat 80. i 90. XX wieku do Polski przyjechała bardzo wysoko postawiona osoba, która wpadła na pomysł, że wybierze 12 najlepszych artystów, poleconych przez właścicieli galerii, i zacznie promować polską sztukę w Londynie. Jedynym artystą, którego prace się sprzedawały, byłem ja. Miałem trzy wystawy. Nikt tej naszej sztuki w tamtych czasach nie był w stanie przetrawić emocjonalnie, ani w ogóle nie rozumiał, o co Polakom chodzi. Na jednym z wernisaży była współwłaścicielka firmy Sisley. Zapamiętała moje nazwisko. Gdy przyjechała z grupą znanych biznesmenów do Krakowa, co zrobiła? Poprosiła konsula Francji, żeby mnie odnalazł. Zostałem zaproszony do Paryża i przedstawiono mi propozycję zrobienia korka do flakonu. Wykonałem szereg projektów. Według jednego z nich powstał korek flakonu Eau de Soir. I to spowodowało rewolucję w funkcjonowaniu firmy i w odbiorze tego produktu.
Iwona Ławecka-Marczewska: Prawdopodobnie Polki, które sięgają po te perfumy, nie wiedzą, że złoty korek o rzeźbiarskiej formie zaprojektował polski artysta.
Bronisław Krzysztof: Firma Sisley ma zasadę, że jeżeli produkt się dobrze sprzedaje, to nie wydaje milionów na jego reklamę. Rzadko też wypuszcza nowe projekty, raz na parę lat. Tworzy perfumy z naturalnych składników, a nie chemię, jak producenci kosmetyków sygnowanych przez celebrytów. Oni mogą zmieniać produkcję co tydzień. Rozumie więc pani, dlaczego nie mogę być z tego znany. Podobnie jest w przypadku rzeźb. One są unikatowe. Piosenkarz sprzedaje milion płyt i zna go milion osób. A mnie może znać jedna.
Iwona Ławecka-Marczewska: Praca dla firmy kosmetycznej wpisuje się w pana działalność interdyscyplinarną. Zaprojektował pan też swój dom. Czy moglibyśmy rozwinąć ten wątek?
Bronisław Krzysztof: Zaprojektowałem, ale oczywiście ekipy budowlane mocno zmieniły moją koncepcję. Na zmiany miały wpływ też możliwości techniczne. To miał być całkiem inny dom. Studiowałem u Oskara Hansena, na dzisiejsze czasy kompletnego minimalisty.
Iwona Ławecka-Marczewska: Był pan w gronie wyznawców teorii Hansena?
Bronisław Krzysztof: Kompletnie się z nim nie zgadzałem, ale on mnie lubił i cenił. Zlecał nam zadania, wybierał dwa najlepsze projekty i kazał robić makiety. Stawiał mi piątki. Pozostało mi jego widzenie. Nie miałem problemu z zaprojektowaniem domu. Wcześniej zwróciłem się do wziętego architekta, ale już na pierwszym poziomie budynku wyliczyłem mu 22 logiczne błędy. Zapłaciłem oczywiście, ale nie zrealizowałem jego pomysłu. Dom to żadne cudo, ale jest wygodny i dobrze mi się w nim pracuje. Zajmowanie się różnymi dyscyplinami nie zawsze było u nas dobrze oceniane. Uważano, że trzeba się koncentrować na jednej. Natomiast Zachód korzysta z okazji. Jeżeli ktoś daje artyście szansę, by coś zrealizował, to nikt się nie zastanawia, czy to umie, czy nie, tylko realizuje. Kompletnie inne podejście. Jeżeli nie uda się w rzeźbie, to może uda się w malarstwie, albo w tak zwanym designie.
Iwona Ławecka-Marczewska: W domu ma pan własną galerię, jak słyszałam.
Bronisław Krzysztof: W domu w Bielsku jest przestrzeń, w której eksponuję rzeźby – już mocno za ciasna. Do czasu pandemii przez galerię przeszło wiele osób. Przyjeżdżali do mnie ludzie z całego świata, by obejrzeć prace na miejscu i posłuchać o tym, jak i dlaczego każda z nich powstała. Często organizowałem w domu różnego typu spotkania, także np. z uczestnikami konferencji Jozef Strzygowski and the Sciences of Art.
Iwona Ławecka-Marczewska: Czy odbiór pana prac w Polsce i za granicą jest różny?
Bronisław Krzysztof: W Polsce nie jestem zbyt popularny. Z prostego powodu. Już w latach 80. zdałem sobie sprawę, że nie mam szans tutaj zaistnieć. Po studiach wyprowadziłem się z Warszawy i trafiłem w inne, miłe towarzysko, środowiska. Artysta, nawet najmarniejszy, musi mieć odbiorcę. A z tym zawsze w Polsce był kłopot. Skoro otworzyła się szansa zaistnienia na Zachodzie, to skupiłem się na tamtym rynku. Dopiero od paru lat częściej wystawiam w Polsce. Moja sztuka jest elitarna, jednostkowa. To za mało, żeby stać się popularnym czy modnym. Można by to określić w ten sposób: „Cudze chwalicie, swego nie znacie”. Mam potężny dorobek, potężną kolekcję, nazwisko, klientów i realizacje całkiem przyzwoite, ale to się kompletnie na tak zwaną modę czy popularność nie przekłada.
Iwona Ławecka-Marczewska: Czy ktoś, kto tak wiele osiągnął, ma jeszcze marzenia jako rzeźbiarz, jako artysta?
Bronisław Krzysztof: Od 25 lat próbuję zrealizować zespół monumentalnych rzeźb, ale, jak już wspomniałem, zrobiłem do tej pory tyle, na ile było mnie stać. Pomysłów mam zawsze więcej niż mogę wcielić w życie. Nie wykonuję współczesnego obrazu, który maluje się w ciągu dwóch godzin. U mnie proces twórczy trwa zdecydowanie dłużej, choćby z powodu technologii. Moje plany są ambitne i dalekosiężne, ale jestem też do bólu realistą.
Wystawa KRZYSZTOF.ART.PL w POP UP galerii 101 Projekt w Fabryce Norblina w Warszawie potrwa do 15 maja. O ekspozycji, której nasz magazyn online jest patronem medialnym piszemy także w artykule na designdoc.pl.